Szlakiem Pawła E. Strzeleckiego.

Janusz Rygielski.

 

Z doliny Geehi przez Hannels Spur.

Dolina Geehi w Górach Śnieżnych przypomina nieco polskie Bieszczady. Oprócz jednej chałupy zapewniającej komfortowy nocleg na betonowej podłodze, znajduje się tam pole namiotowe i droga łącząca Thredbo z Khancoban. Poza tym tylko góry, niżej nieco zalesione, wyżej przebłyskujące wspaniałymi połoninami Mt Townsend, drugiego co do wysokości szczytu Australii, wznoszącego się 1800 metrów nad doliną.

Z tego miejsca Strzelecki rozpoczął swoją pierwszą część wyprawy na najwyższe wzniesienia kontynentu. Było to w marcu, na początku australijskiej jesieni, kiedy już niemal wszystkie śniegi spłynęły z wierzchołków w doliny.Swampy Plain River

Gdy stanąłem w punkcie startu nad Swampy Plain River /foto po prawej/ /foto powyżej/ w listopadzie, a więc póżną wiosną, zmartwiłem się że w tym miejscu nie wybudowano jeszcze mostu.
Poprzedniego dnia przekonałem się jak przeprawa przez potok wygląda w praktyce. Mniej więcej metr od brzegu, gdy wodę się ma powyżej kolan, prąd ścina mnie z nóg, przewraca na plecy (czyli na plecak ☺) i spławia w dół. Na szczęście potoki w Snowy Mountains mają tylko kilka metrów szerokości. Pomagając sobie rękami można po kilku sekundach wylądować na przeciwnym brzegu. Ważne jest tylko, aby wybrać odpowiednie miejsce do przeprawy.

Pół godziny później, z plecakiem cięższym o kilka kilogramów, rozpocząłem podejście na Hannels Spur – długi i stromy grzbiet porośnięty głównie akacją (wattle).

Szlak zbliżony do hipotetycznej drogi Strzeleckiego w 1840 roku został wytyczony w latach trzydziestych tego stulecia przez pasterzy wołów Hannela i Pierce’a. Hannel był farmerem, ale chciał spróbować szczęścia w wypasach. Pierce należał do rodziny, która pierwsza osiedliła się w górnej części rzeki Murray. Wkrótce po wycięciu drogi w chaszczach okazało się że ze względu na jej duży spadek nie nadawała się ona do przeganiania bydła. W 1946 roku, gdy założono Park Stanowy Kościuszko, droga została przecięta ponownie. Ale używana była rzadko. Agresywna roślinność wspomagana dużą ilością wody deszczowej przejmowała odebraną jej czasowo własność. Dziś jest to ścieżka czasami bardzo wyraźna, czasami nikła, ginąca gdzieś pod krzakami, czasami całkowicie niewidoczna.

Zadanie współczesnego bushwalkera jest proste – iść do góry. Ale na tej logiczno-matematycznej drodze zdarzają się fragmenty zatarasowane zwalonymi drzewami i kompletnie zarośnięte. Gdzieniegdzie pojawia się nagle kilka ścieżek. Nie są one wydeptane przez ludzi, ale przez urocze zwierzątka - wombaty, mające tu pełno swoich jam. Zdarzyło mi się raz, że idąc taką ścieżką doszedłem do sporej wombaciej dziury. Korekta tego błędu kosztowała mnie prawie godzinę.

Gdzieś koło południa upał zrobił się nie do wytrzymania. Mimo że w lesie, czułem się jak w piekarniku. Zmęczony położyłem się na zwalonym pniaku. Za chwilę obok mnie usiadła, dysząc ciężko, spora jaszczurka. „Przydałoby się trochę deszczu” – powiedziałem do niej. Nie mogę powiedzieć czy przytaknęła. Ale faktem jest, że w tym samym momencie huknął grzmot. Chwilę późiej padał już ulewny deszcz.

Temperatura obniżyła się raptownie. Potem deszcz przestał padać ale było coraz zimniej. Miliony drobnych, żółtych kwiatów akacji stały się zbiornikami wody. Każdy krok przez krzaki był lodowatym prysznicem. Przemoczony, zmarznięty i zmęczony, po kilku godzinach zacząłem odczuwać co to znaczy hipotermia, wyczerpanie organizmu spowodowane zimnem. Częsta przyczyna wypadków w Snowy Mountains. Więc gdy o piątej po południu pojawiła się niewielka polanka (Moiras Flat), natychmiast zdecydowałem się na biwak. W plecaku niemal wszystko było mokre. Ocalała piżama, cienki śpiwór i kapelusz. Włożyłem stopy do kapelusza i cały wraz z głową schowałem się do śpiwora.

Głod obudził mnie około ósmej wieczorem. Zapaliłem latarkę i zabrałem się do studiowania mapy i przewodnika. Okazało się że doszedłem do jedynego na trasie miejsca nadającego się na biwak i że pięcdziesiąt metrów od namiotu znajduje się woda. Poświeciłem we właściwym kierunku. Tylko pięćdziesiąt metrów gęstwiny mokrej wattle. Rozebrałem się do naga i z manierką w garści poddałem się tej próbie. Gorąca zupa była znakomita. Z nogami w nakryciu głowy spałem doskonale. Zupełnie nie czułem pijawek, które przylepiły się do mnie podczas wyprawy po wodę

Warianty wejść

Zwykle wejście na Mt Kosciuszko jednym z trzech szlaków turystycznych nie stanowi żadnego problemu.Szlak na górę Kosciuszki

Najłatwiejsza i najkrótsza droga, od górnej stacji wyciągu krzesełkowego w Thredbo, dostępna jest dla emerytów, kobiet w ciąży i niemowlaków.
Ale jest to droga raczej nieprzyjemna. W trosce o ochronę górskiej przyrody ustawiono tam, kilkanaście centymetrów nad gruntem, metalową siatkę. Marsz po tej siatce, oprawionej w ramy, przypomina wędrówkę po łóżkach pozbawionych pościeli i materacy, ustawionych niekończącym się szeregiem na wysokości ponad 2 tys. metrów nad poziomem Pacyfiku.

Intencją pomysłodawcy było ograniczenie erozji gleby wydeptywanej przez turystów. Ale w ten sposób, likwidując jeden problem stworzono nowy. Zdewastowano krajobraz, pozbawiając wędrowca całkowicie poczucia kontaktu z naturą.
(Kursor-click na obrazek poniżej)

siatka

Następna, łatwa, choć znacznie dłuższa droga prowadzi z przełęczy Charlotte Pass, do której dojeżdża się z siedziby dyrekcji Parku Narodowego w Sawpit Creek, mijając po drodze stację sportów zimowych w Perisher Valley i Kosciuszko Chalet.

Badaczy nazw polskich na mapie Australii pragnę zapewnić że chodzi tu o dom wypoczynkowy.
Na przełęczy wybudowano, znów w trosce o ochronę przyrody, około 200-metrowy drewniany pomost ze schodami. Stąd widać najwyższe szczyty kontynentu z Mt Kosciuszko i Mt Townsend na czele. Wyżej jazda samochodem jest zakazana.

Droga jest monotonna, o jednolitym stopniu nachylenia, ale za to można tu spotkać bardzo interesujące przykłady wysokogórskiego eukaliptusa (snow gum), a po około godzinie marszu wchodzi się w płaskie źródliska Snowy River, osadzone w surowym, skandynawskim jakby krajobrazie.
Tu znajduje się najpiękniejsze schronisko - Seaman’s Hut, zbudowane z kamiennych bloków, przypominające „Utulną pod Rysami” w tatrach Słowackich. Polityka dyrekcji Parku Narodowego Kosciuszko zmierza do wyeliminowania obiektów noclegowych z części wysokogórskiej, a pozostałe, rzadko rozsiane na ogromnej przestrzeni, pełnią rolę schronów możliwych do wykorzystania w trudnych sytuacjach.

Seamans Hut

„Seaman’s Hut” / foto po prawejpowyżej /
ze względu na walory architektoniczne i historyczne znaczenie, spełnia rolę zabytku i ma pozostać w parku na zawsze. Nazwałem ten obiekt schroniskiem, choć posiada on zaledwie cztery łóżka i to bez materacy. W szafce znajdują się zapałki, ogarki i nieco jedzenia. Obowiązkiem każdego użytkownika jest pozostawienie czegoś z własnych zapasów. Do schroniska mogą dojechać samochody osobowe za pozwoleniem dyrekcji Parku.

Dalszy odcinek drogi nadaje się tylko dla pojazdów terenowych z napędem na cztery koła. Piechur w pół godziny wychodzi na przełęcz Alice Rawson, gdzie spotyka szlak prowadzący z Thredbo. Z przełęczy ładny widok na niewielkie jezioro Cootapatamba i krótkie strome podejście na Mt Kosciuszko (obecnie zamknięte) lub wędrówka okrężną drogą jezdną, prowadzącą na sam szczyt.

Trzeci szlak, zwany Jeziornym, prowadzi z Charlotte Pass, jest znacznie dłuższy, ale ciekawszy.

Lake Albina

Częściowo ma on charakter ścieżki przyrodniczej, posiadającej tablice informacyjne ze zdjęciami objaśniającymi lodowcowe pochodzenie tutejszego krajobrazu. Ze szlaku widać najpiękniejsze
⇐ ⇐ jezioro Albina
leżące w dolinie przypominającej tatrzański krajobraz.

Poza tymi szlakami, na Mt Kosciuszko można wejść co najmniej na trzy inne sposoby.
Należy jednak pamiętać że odbywając wędrówki w tym rejonie trzeba zawsze rozwiązać istotny problem transportu. Niemal wszystkie wycieczki muszą być planowane z powrotem do punktu wyjścia. Aby więc przejść trasę Strzeleckiego musiałem albo powrócić do doliny Geehi, albo też zostawić samochód na Charlotte Pass i najpierw zejść przez góry do punktu startu w Geehi. Zdecydowałem się na to drugie rozwiązanie zakładając, że powrót drogą Strzeleckiego powinien być łatwiejszy.

Drogę w dół wybrałem rzadko odwiedzanym grzbietem Townsend Spur, a potem jego odgałęzieniem prowadzącym do zbiegu potoków Geehi i Kosciuszko.
Na całym odcinku tej trasy nie ma nawet śladu ścieżki. Po wejściu w las traci się orientację Wiedząc o tym, pojechałem na odległy punkt widokowy, by z przeciwnej strony doliny Geehi przestudiować planowane zejście. Spędziłem też jedną noc w Seaman’s Hut, by spokojnie zapoznając się z topografią Mt Kosciuszko i Mt Townsend. Potem czekałem kilka dni na pogodę. Wędrówkę skalkulowałem na dwa i pół dnia. W dyrekcji Parku powiedziano mi, że jeżeli nie wrócę po czterech, to wyślą helikopter. Ale usłyszałem: „Trzymaj się grzbietu. Jeśli zejdziesz z niego, to nie znajdziemy cię nigdy… ”. Gdy któregoś popołudnia zaczęło się przejaśniać ruszyłem.

Z Charlotte Pass do Doliny Geehi.

Z tą optymistyczną przestrogą zajechałem późnym wieczorem na Charlotte Pass. Na pustej przełęczy zaparkowałem samochód, założyłem plecak i patrząc w gwiazdy zanurzyłem się w królestwie poskręcanych w cudaczne kształty eukaliptusów.

Lubię samotne wędrówki w górach, nocą. Nie znam lepszego odprężnia i lepszej próby. Jeśli zdarzyło mi się cokolwiek wartościowego wymyślić to dzięki tym właśnie samotnym górskim chwilom.

Bardzo szybko dotarłem do kamiennej bryły Seaman’s Hut.
Tu spotkał mnie zawód. Dwie pary okupowały schronisko i jakkolwiek były gotowe zwolnić jedno łóżko, zrezygnowałem z towarzystwa. Postanowiłem skrócić trasę dnia nastęnego i przez żródliska Snowy River wyruszyłem od razu do schronu nad jeziorem Albina. Ten odcinek drogi oznakowany jest dla narciarzy tyczkami, których w nocy, rzecz jasna, nie widać Teren jest częściowo podmokły, przecięty wieloma strumykami. Oczywiście zmoczyłem się kilka razy, ale przed północą osiągnąłem schronisko – metalową trumnę z przestrzenią dla co najwyżej dwóch osób.

Obudziłem się w najpiękniejszym miejscu Alp Australijskich, przypominającym Dolinę Pięciu Stawów z polskich Tatr. Jezioro o wydłużonym kształcie otoczone stromymi stokami, gdzieniegdzie urwiskami. Za progiem jeziora błękit niekończących się pasm górskich. Poza pudłem, w którym spałem i ruinami schroniska, żadnych śladów cywilizacji. Pakując się po śniadaniu zauważyłem dużego czarnego pająka. Był tak osobliwy, że dla pokazania jego rozmiarów położyłem obok kluczyki od samochodu i uwieczniłem na zdjęciach. Pracownicy Parku wyjaśnili mi potem, że to funnel web spider, jeden z najbardziej jadowitych pająków. Potrafi atakować z odległości kilkunastu centymetrów.

Trawiastymi półkami, wśród urwisk, wydrapałem się na Mt Alice Rawson, od którego to szczytu ciągnie się w kierunku północnym Townsend Spur, wyglądający z daleka swojsko, beskidzko. Po krótkim marszu granią z efektownym przejściem przez okno skalne, ląduję na wierzchołku, od którego odgałęzia się boczny grzbiet w kierunku zachodnim – moja dalsza droga. Widzę ten grzbiet, ale nie mam pojęcia, jak się na nim znaleźć bowiem mój wierzchołek kończy się w tym kierunku urwiskiem. Cofam się nieco i próbuję obejść tę skałę ale nie mogę. Gęste krzaki tworzą zaporę nie do przebycia. Próbuję pod nimi, nad nimi – nic z tego. Wreszcie desperackim ruchem rzucam się do przodu i moje ciało poddane prawu grawitacji leci nieco w dół ale zatrzymuje się w powietrzu, ponieważ gałęzie trzymają plecak. Wisząc odpinam paski i spadam około metra w głęboką trawę

Pomaszerowałem dalej wąskim, zarośniętym grzbietem aż do miejsca, gdzie kierując się bardziej intuicją niż rozsądkiem zacząłem schodzić północnym stokiem. Po kilku minutach znalazłem się na dużej, prawdopodobnie naturalnej, polanie, którą wypatrzyłem z Olsen’s Lookout studiując trasę wędrówki. A więc jestem na dobrej drodze. Teraz zmiana grzbietu i niedługo dojdę do połączenia potoków Kościuszko - Geehi.

Było popołudnie, kiedy tak pomyślałem. Do zbiegu potoków naprawdę doszedłem po sześciu godzinach. Gąszcz, gąszcz i jeszcze raz gąszcz. Zwalone drzewa, kamienie, nory. Wszystko to okryte trawą i liśćmi. Co któryś krok, to upadek. A potem mała pułapka topograficzna. Obniżenie grzbietu i za nim górka. To już ta ostatnia.

geehi

Słyszę potok Geehi. ⇒ → ⟶

Tak blisko. A może lepiej zejść na dół teraz i pomaszerować dalej brzegiem. A przedtem zamoczyć się w zimnej wodzie. Było to zaledwie sto metrów różnicy wysokości, ale schodziłem z piętnaście minut. Od wody dzieli mnie już tylko pasemko przybrzeżnych krzaków i nieco głazów. Podchodząc do nich, muszę stanąć. Raz, dwa, trzy, cztery dorodne węże. Cofam się hałasuję rzucam patykami. Gady ustępują mi z drogi.

Przymierzam się do dalszej wędrówki – brzegiem. Niestety jest to niemożliwe. Zarośla są tak gęste, że nie mogłem się przesunąć dalej niż dwa metry. Trudna decyzja, wracam do góry na przełęcz. Tym razem to małe podejście zabrało mi ponad godzinę. Myślę że nie będzie miało końca, aż wreszcie, szczęśliwy, rozpoznaję grzbiet znajdując zardzewiały kapsel od butelki po piwie.
Potem znów wędrówka między wykrotami, aż po lewej stronie usłyszałem Kosciuszko Creek i prawie w ciemnościach doszedłem do zbiegu potoków. Szczerze mówiąc oczekiwałem tutaj, no jeśli nie mostu to przynajmniej kładki. Ponieważ niczego tam jednak nie było, pomyślałem więc, że w tym miejscu musi być bród i z ufnością wszedłem do rwącej wody. Zresztą nie miałem wyboru. Oczywiście woda zwaliła mnie z nóg, przewróciła na plecy i poniosła w dół szczęśliwie wycelowałem w drugi brzeg. Złapałem jakiś konar, wygramoliłem się na kamienie i niemal natychmiast padłem znów pod ciężarem wody, która wtargnęła do plecaka.

Co dalej? Znając układ dróg w tym rejonie zdecydowałem się przejść przez krzaki do góry. I szczęśliwie nie później niż po półgodzinie wymacałem twardą nawierzchnię szosy. Dalsza część była spacerkiem. Przed północą dotarłem do schroniska w dolinie Geehi. Zrzuciłem plecak i mając w perspektywie „łatwą” trasę Strzeleckiego natychmiast zasnąłem na betonowej podłodze.

Artykuł dr Janusza Rygielskiego wydrukowany w IMT Światowid