Tłum na Mt Kosciuszko
Janusz Rygielski

zaw 246


Czy Góra Kościuszki powinna służyć wszystkim i w każdym celu?

O statnio (wrzesień 2009) zbiegły się w czasie informacje o trzech inicjatywach polonijnych w rejonie Mt Kościuszko:

  1. – Oskar Kantor, reżyser filmowy i kamerzysta, zorganizował pierwszą polską wyprawę zimową Trasą Strzeleckiego;
  2. – Puls Polonii zapowiedział wykonanie utworu „Kościuszko” przez orkiestrę dętą na szczycie Mt Kosciuszko;
  3. – Paweł Gospodarczyk, Wszystko co Polskie i Spuścizna Strzeleckiego (Strzelecki Heritage), ogłosił nabór zawodników i organizatorów do masowego biegu, na trasie Charlotte Pass – Mt Kościuszko.

Wygląda na to, że na najwyższym szczycie kontynentu robi się gęsto i głośno za sprawą Polaków odwołujących się do Strzeleckiego. Pytanie – to dobrze, czy źle.
Moja odpowiedź – to zależy.

Góry odgrywały różnorodne role w historii narodów, zwłaszcza w szeroko pojętej kulturze. Inspirowały one słynnych naukowców, pisarzy, poetów, malarzy, fotografików. W górach rodziły się nowe koncepcje: alpinizmu, turystyki, narciarstwa, ratownictwa, ochrony przyrody. Kiedy na początku lat siedemdziesiątych przygotowywałem swą pracę doktorską z zakresu kartografii Tatr, istniało już 10 tys. publikacji naukowych poświęconych tym górom.

Pierwszą organizacją w Polsce, która podjęła działalność ochrony przyrody była, powstała w dziewiętnastym stuleciu Sekcja Ochrony Tatr Towarzystwa Tatrzańskiego. Miała ona ogromny wpływ na powstanie pierwszych parków narodowych w Polsce.
W zachowaniu polskości góry odegrały wyjątkową rolę, ponieważ względne swobody polityczne w dawnym zaborze austriackim umożliwiały niezależnym twórcom z innych zaborów pracę w wolnych warunkach. Dziki, nieokiełznany charakter Tatr był symbolem niezależności, jaką Polska niegdyś posiadała. Do niego odwoływali się pisarze, poeci, malarze i inni artyści.

Podobną rolę, choć w mniejszym stopniu, odegrały inne polskie góry, głównie Karpaty Wschodnie i, w odniesieniu do środowiska studenckiego - Bieszczady.

W latach trzydziestych ubiegłego stulecia miała miejsce wielka bitwa o kolejkę na Kasprowy Wierch, hotel na Kalatówkach i tzw. Ceprostradę z Morskiego Oka na Szpiglasową Przełęcz. Było to pierwsze starcie dużego biznesu, reprezentowanego przez rząd, z autentycznym ruchem społecznym. Ówczesny wiceminister komunikacji zasłynął oświadczeniem: „Skoro mam samochód, to chcę nim wjeżdżać na Rysy”.

Jak zwykle, wygrał duży biznes, choć niesposób odmówić racji bytu pięknemu sportowi – narciarstwu zjazdowemu. W krajach o dużych obszarach gór o charakterze alpejskim, z odpowiednią pokrywą śnieżną, tereny do uprawiania sportu znajdują się zwykle poza parkami narodowymi. Kraje posiadające niewiele takich terenów starają się godzić funkcję ochronną z ustępstwami na rzecz sportu, ale w ściśle określonych granicach. Taka sytuacja ma miejsce zarówno w Polsce jak i w Australii.

W kwestii użytkowania gór niebagatelną rolę odgrywa miejscowa ludność, niezależnie od faktu, czy są to „miejscowi” osiedleni tysiąc czy dziesięć lat temu. We współczesnych państwach demokratycznych ich opinia ma zwykle duży wpływ na to co się w „ich” górach dzieje.



Parokrotnie spotkałem się z opinią „nowych” imigrantów i turystów, że Australia to takie duże państwo, w którym jest pełno ziemi niczyjej. Taką opinię może wygłosić tylko osoba powierzchownie obserwująca ten kraj, nie dostrzegająca, że niemal wzdłuż każdej drogi ciągnie się tutaj ogrodzenie z drutu kolczastego, na którego produkcję Aussies przetopili pewnie więcej żelaza niż Yankees na czołgi.
Jedynie parki narodowe i lasy stanowe są własnością państwa, po której miejscowi obywatele oraz turyści mogą na ogół swobodnie się poruszać. Nie znaczy to jednak, że należy nie przejmować się tym co myślą o nas miejscowi w szerszym znaczeniu, kiedy wkraczamy na ich terytorium.

Od dwóch lat mieszkam w odległym miejscu, głęboko w górach, gdzie czterdziesto – hektarowa działeczka to maleństwo, a człowieka oddalonego o kilka kilometrów nazywa się bliskim sąsiadem. W takim rejonie wszyscy o sobie wiedzą, wymieniają informacje i komentują wydarzenia odległe o kilkadziesiąt i więcej kilometrów.

Jakie będą konsekwencje zwiększenia mocy pobliskiej linii energetycznej z 800 do 30 tysięcy kilowoltów (spadek wartości ziemi w szerokim pasie wzdłuż tej linii), jak prawo australijskie krzywdzi zasiedziałą właścicielkę nieruchomości, która sprowadziła męża z zagranicy, a teraz, po rozwodzie, musi podzielić się z nim majątkiem, jaki wpływ będzie miała nowa plantacja drzew (monokultura), trzydzieści kilometrów w górę rzeki, na to, że ryba bierze lub nie itd. itp.
Nic nie uchodzi uwadze miejscowych, także śmiecie pozostawione przez przyjezdnych. Jeśli ktoś zapuścił się w ślepą drogę i zapolował nielegalnie na kangury, to bliski wydarzeniu „local” dzwoni na policję, która po dwudziestu minutach łapie delikwenta, kiedy z łupem wjeżdża na highway.
Tenże sam „local” może upolować kangura, na swoim terenie. Dla postrachu powiesi go na przydrożnym drzewie.

Imigrantowi mieszkającemu w dużym mieście bardzo często wydaje się, że obywatelstwo australijskie i teoretyczna możliwość zostania posłem do parlamentu uprawnia do nieliczenia się z lokalnymi obyczajami. W małych miasteczkach i na terenach rolniczych, czyli w australijskim buszu, bardzo szybko zostanie im to wybite z głowy.



W 1997 r. patriotycznie nastawieni Polacy postanowili nauczyć nieokrzesanych Australijczyków jak się poprawnie pisze nazwisko Tadeusza Kościuszki. Zwrócili się w tej sprawie do ustosunkowanych australijskich przyjaciół, zebrali listy popierające od kogo się dało, z ówczesnym prezydentem RP włącznie, i na szczytach wniosek przeszedł. Dodano literkę “z”. Mt Kosciusko zamienił się w Mt Kosciuszko.

Polonia była szczęśliwa, miejscowi wściekli.
Nie dość, że musieli poprzerabiać znaki drogowe, to nade wszystko irytował ich fakt, że jacyś imigranci majstrują przy ICH nazwie. Część z nich nie miała pojęcia, co to było „Kosciusko”. Sądzili, że nazwę odziedziczyli po Aborygenach. Ale jedna rzecz wydała im się niezwykle interesująca – Polacy przypomnieli, że w Australii nazwy można zmieniać. Fakt, że prezydent obcego państwa wtrącał się w ich wewnętrzne sprawy mógł dodatkowo uderzyć w ich dumę. Prawdziwi Australijczycy mogą się kłócić między sobą i nienawidzić własny rząd (niezależnie od rządzącej partii), ale obcym nie pozwolą wtrącać się w ich sprawy.

W takiej atmosferze i mając już przetartą drogę burmistrz Tumbarumby, na którego terenie znajduje się północny fragment góry, wystąpił z wnioskiem o zmianę nazwy Mt Kosciuszko.
Na co? Tego nie powiedział, bo nie wiedział. Wyraził jedynie życzenie, aby nazwa honorowała Aborygenów lub miejscowych pastuchów.
Miał dobry argument. Zarówno tubylcy jak i pasterze bywali na tej górze przed Strzeleckim.
Aby nie było wątpliwości, co sądzi o niektórych polonijnych inicjatywach, powiedział w telewizji, że „Polacy powinni oddać nam nazwę”. Takiej antyimigranckiej odzywki nie było w australijskiej telewizji przez kilkadziesiąt lat.

Upomnienie się o prawa tubylców miało miejsce we właściwym momencie, ponieważ właśnie kolejne rządy stanowe podejmowały decyzje o wprowadzaniu nazw aborygeńskich w parkach narodowych (także miejskich) i rezerwatach. Temat wprowadzono do planu zagospodarowania parku i niewielka grupka „super locals”, którzy nigdy nie mieszkali w górach, nagle poczuła się bardzo ważna.

W ten sposób nie tylko Polonia australijska, ale Polacy na całym świecie stanęli przed możliwością usunięcia jednej z najważniejszych nazw geograficznych z atlasów i podręczników szkolnych na całym świecie. Cały ciężar wyeliminowania tego niebezpieczeństwa spadł na Polaków zamieszkałych w Australii, bo nikt inny nie miał prawa pouczać tutejszych władz.
Uczestniczyłem w pierwszej, oficjalnej wizycie ambasadora RP w Jindabyne, w celu otworzenia wystawy poświęconej Tadeuszowi Kościuszce. Podjazd samochodu z polską flagą pod siedzibę dyrekcji Parku był chyba najważniejszym wydarzeniem dyplomatycznym w historii tego małego miasteczka.
Ambasador Więcław nie przyjechał, aby kogokolwiek pouczać na temat nazewnictwa. Celem wystawy było jedynie zaprezentowanie światowego bohatera walk o wolność narodów, który swój amerykański majątek przeznaczył na poprawę doli czarnych niewolników. Na niewielkiej grupce Aborygenów oraz miejscowej elicie przybyłej na to doniosłe wydarzenie, zrobiło to duże wrażenie.

Bardzo szybko różne organizacje i środowiska podjęły inicjatywy popularyzujące dorobek Strzeleckiego i wielkość Kościuszki. Podjęto rozmowy z politykami z pozycji ich wyborców.

Od samego początku zaistnienia problemu chodziło Polonii o to, aby nie urazić nikogo z miejscowych, a przeciwnie, pozyskać ich sympatię. Obok więc pisania opinii i wniosków dla decydentów, mobilizowania australijskiej opinii publicznej, a także wspierania Parku Narodowego Kościuszko (pomoc w uzyskaniu statusu Światowego Dziedzictwa) podjęto szereg lokalnych inicjatyw dla ożywienia sennych miejscowości Jindabyne i Cooma oraz aktywizując Aborygenów poprzez umożliwienie im prezentowania ich twórczego dorobku podczas lokalnych festiwali organizowanych przez Polaków.
To, co zdarzyło się w stosunkach polsko – aborygeńskich u podnóża Gór Śnieżnych można porównać z sytuacją w miejscowości Nimbin, na północy Nowej Południowej Walii, gdzie niegdysiejsi, dziś podstarzali hippisi, świetnie koegzystują z Aborygenami.
Jak wyglądają relacje między białymi i Aborygenami w dużych miastach wiemy. Po prostu nie istnieją, chyba że wynikają z zatrudnienia.

Ale mimo tego optymistycznego rezultatu nikt nie wie, co się może zdarzyć tam, gdzie w sprawy merytoryczne wtrąca się polityka.
Któregoś dnia Aborygeni mogą zażądać od władz kosztownego prezentu, np. zmiany nazwy miasta Brisbane ponieważ tubylcza nazwa tego miejsca (niejedna) istniała zanim przybył tam John Oxley, a z woli gubernatora Brisbane masakrowano ich ancestorów.
Dlatego może warto doprowadzić do takiej sytuacji, że sami Aborygeni zaczną wskazywać władzom modelowy charakter kooperacji, z grupą etniczną, godny wspierania i upowszechniania.

Dalszą część artykułu J. Rygielskiego przeczytasz... _kliknij tutaj_